czwartek, 24 maja 2012

szum

I uwaga. Robimy dziś hałas dla Joanny. Nie tylko z powodu imienin, ale z także powodów innych. Z milionów powodów.
Z racji, iż niebawem wszystki mamy świętują, piekłam dziś do szkoły Franka sernik i muffiny, i zamiast udać się do fryzjera, który juz naprawdę się o mnie upomina (im krótsze włosy, tym częstsze wizyty, niestety, a mam fazę na coraz krótsze, również niestety) królowałam w kuchni. Wyobrażam sobie wytapirowane mamy, ja za to będę miała niebieskie paznokcie i sporą, prawda, niedowagę. Jestem poruszona synowym występem, jutro zdam relację, chyba, że mnie pochłoną badania nad użyciem materiałów autentycznych (nie sądzę...). Sernik stygnie, muffiny z granolą takoż, suszarka do włosów stepuje z przejęcia, czas się wyszykować na jutro. Dobranoc państwu.

poniedziałek, 21 maja 2012

wahadło

Ledwo mrugnęłam okiem, ledwo odetchnęłam głębiej, ledwo dzieciom wygoił się jeden z milionów strupów, a tu temperatura wzrosła do 30 niemalże, w samochodzie sauna, na tarasie spiekota, lody spożywałoby sie w ilości hurtowej.
A dopiero te lody szerokim łukiem mijałam.
Pracę napisałam tak w trzech czwartych. Zaniosłam. Promotor zajrzał, nakrzyczał za obecność cudzysłowów, gdzie były one zbędne, nie przeczytał słowa, ocenił, że ok i że mam kończyć, pracę mi zaliczy (taka fucha promotora to musi być niezła, mogłabym stwierdzić, gdybym operowała uogólnieniami i nie gardziła stereotypami, a tymczasem pomstuję tylko własnego za niefrasobliwość, wszak to nie jest moja pierwsza magisterka, obviously...). Próbuję zatem zasiąść do tej pracy po weekendzie i nie idzie mi wybitnie. Poza tym pobudki o szóstej, mimo, że budzą mnie ptaki, bławatkowy odcień nieba i natarczywe słońce (tak, mam sypialnie zorientowaną na północny-wschód - zimą lodówka, latem z rana spiekota), nie służą mojemu dobremu samopoczuciu i niecierpliwie odliczam dni do wakacji.
A na wakacje mam PLAN!!!

piątek, 18 maja 2012

licznik

Weszłam na swoje poletko na sekundkę, na chwilkę, pochwalić się, że kilka stron jestem do przodu, że cały słój małosolnych ostał się jeno wspomnieniem, ale następne już czekają w kolejce do owego słoja, że dwa pęczki szparagów zamierzam pochłonąć niemalże sama (dacie wiarę, że w moim domu nikt poza mną nie przepada za szparagami???), że pomidory malinowe, choć niebotycznie drogie, dumnie prężą pierś przed kolacją, że ciągle jem i jem te warzywa, no po to tu weszłam tylko na sekundeczkę i paczę na licznik a tu 3999 wejść, więc gościu kolejny będziesz jubileuszowym.
Pamiętacie zapewne CHUSTKĘ, królową życia, kobietę mądrą, wrażliwą, przenikliwie opisującą rzeczywistość, do tego nieziemsko mądrą? No i chorą, ciężko. Na pewno pamiętacie. Wzrusza mnie ona nieustannie. Może dysponujecie groszem, chociaż miedzianym, ale zawsze, każdym. Pomóżcie, ona na to naprawdę zasługuje.


 i znów się po nocy apdejtuję. Wydrukowałam niniejszym trzy czwarte mojej pracy w języku, bądź co bądź, obcym. Jutro spotkanie z promotorem i gra o tron. Nie gra, gdzie tam, walka, będzie krew, pot i łzy a tronem - obrona w czerwcu Uda się, czy się nie uda?
Stay tuned.

czwartek, 17 maja 2012

lody na patyku

Zegar biologiczny jest bezlitosny. O tej porze roku domaga się lodów (zegar moich dzieci, nie mój przecież, ja mam instynkt samozachowawczy i gdy temperatura oscyluje wokół siedmu stopni, a wiatr przerzuca pukle na głowie wte i wewte i mierzwi koafiurę, marzę o gorącej kąpieli i ciepłej kołdrze, a nie porcji waniliowych na patyku). Starając się nie przeszkadzać zegarowi, ubrałam nielaty w kamizelki puchowe i puściłam z ojcem na rowerach do lokalnego sklepiku w celu nabycia i konsumpcji wymarzonych, acz oba niepokojąco pociągają nosami, więc doprawdy wiem, jak to się może skończyć.
I tak, palę w kominku kolejny wieczór, zacieram zmarznięte dłonie, których rozgrzać nie jest w stanie nawet ciężka praca polegająca na bębnieniu w klawiaturę, popijam herbatę za herbatą, z miodem, imbirem i cytryną i czekam na to zapowiadane ocieplenie. Mamy w końcu maj, do diabła.
Zośce wypadła dziś z hukiem górna dwójka, zaskakując nas trochę, a kolejna broni się ostatkiem sił przed natarciem stałego uzębienia, które już się wybiło i walczy o swe miejsce wśród siekaczy. Znika jej urocza diastema, Zosia staje się coraz doroślejsza i owszem, coraz donośniej pyskuje. I rozpacza jednocześnie nad siła grawitacji, która spowodowała utonięcie zęba w kanalizacji, i zapewne udaremniła nocną wizytę wróżki zębuszki. Zdumiewa mnie to podwójne oblicze dziecka tuż przed nastolactwem: logika myślenia, spryt i umysł niemal geniusza przy jednoczesnej wierze w Gwiazdora, wrózki i duchy. Nieustannie zaskakujące doświadczenia nie pozwalają stać w miejscu.
.....
i jeszcze taka refleksja, jako że noc ciemna za oknem i budzą się strachy za dnia poupychane za firaną/szafą/kurzem w kącie. (phi, noc na moje strachy nie jest w ogóle potrzebna, za dnia czają się równie dokuczliwie i wyskakują zewsząd). Kątem ucha dociera do mnie reklama ostatniego dzieła naszej najlepszej według mnie reżyserki. Dołączanego do jakiegoś plotkarskiego magazynu. Czy oby na pewno ten target? Czy oby na pewno konieczna taka forma dystrybucji? Jestem zmieszana. I wracam do walenia coraz wolniejszego, nie szukając sensu w tym stukaniu, bo go nie ma...

wtorek, 15 maja 2012

zimna Zośka

Weekend zaowocował udaną czterdziestką szwagra, kilkoma chwilami w dobrym towarzystwie, kacem i atakiem paniki. Z wszelkimi objawami - spoconymi rękoma w drgawkach, bólem mięśni i ogólnym przekonaniem, że nie ma takiej siły, która pomogłaby mi skończyć pisanie na czas, dotrwać do obrony i zdobyć dyplom w terminie przed wakacjami lub na samym ich początku. Klasycznie. I oto siedzę przed klawiaturą i nadal stukam w te czarne klawiszę, tylko muzyka coś nierytmiczna i mało satysfakcjonująca.
Poza tym świętujemy dziś zimną Zośkę i jej poświęcamy popołudnie, muszę więc tym bardziej skupić się na eksplorowaniu literatury fachowej, by pozbyć się wyrzutów sumienia podczas obchodów.
Jaka cudnej urody sukienka do mnie wczoraj przemówiła z witryny lokalnego second - handu, nie macie pojęcia. Skutecznie przemówiła. Już wiem, w czym będę się bronić. Kiedybądź ta obrona miała się odbyć.

czwartek, 10 maja 2012

słodko-gorzki

Mój paskudny dzień, długi, duszny, w aucie bez klimatyzacji, w pośpiechu i na głodniaka, w pracy, u dentysty z dzieckiem, w nibyteatrze na beznadziejnym spektaklu, w zatłoczonej komunikacji miejskiej, z ciężką torbą na ramieniu, z urobionym mężem, rozkopanym ogródkiem, rozkapryszonym dzieckiem, taki właśnie dzień ukoronowała dziś Chustka notką o seksie, który to tekst mnie rozpłakał, rozmazał, rozdygotał (szczególnie barki) i rozfiletował.
Byłam dziś na patronażowej wizycie ujrzeć oseska. Rozkoszny mały chłopiec prężący swe członki i marszczący czoło. Pampersy jedynki, body rozmiar 52 luźno powiewające na małym korpusiku. Utonął w mojej chabrowej bluzce, z główką nie większą niż moja dłoń, rączką niewiele grubszą od mojego kciuka.
Byłabym w połowe ciąży teraz. Dziś znów bolało mnie serce.

środa, 9 maja 2012

krew z byka

Zosia wyniki ma doskonałe, (zdrowa, jak koń, rzekła pediatra), uczciłam więc tę ulgę pochłonięciem połowy słoja małosolnych (nie że tam słoiczka, tylko trzyltrowego słoja). I podwójnym pęczkiem szparagów. I pęczkiem rzodkiewek. I pękłam (nie rozpoczkowałam się. not this time, sorry).
Jeśli zaś chodzi o pracę moją magisterską... jak mawiał mój polonista, znany w Poznaniu nauczyciel o niestandardowym podejściu do nauczania młodych ludzi, meżczyzna, o którego kciukach krążą legendy, ech, fajny facet (niedawno koło trzynastej w sobotę zataczał się na jednej z głównych ulic miasta, popłakałam sie na ten widok z żalu), "nasze kolokwium nie ma semantycznych priorytetów". No nie rozumiemy się z tą pracą (nie wspominając o, prawda, promotorze, który ma nas centralnie w dupie). Ani ona mnie, ani ja jej, obchodzimy sie szerokim łukiem, warcząc przy każdym przypadkowym zbliżeniu. Jestem sfrustrowaną desperatką, która nie odpuszcza na finiszu, ale która tę walkę okupi siwizną na skroni...

wtorek, 8 maja 2012

na kłopoty Bednarski

albo ciepły głask od męża, słój małosolnych na jutro, pęczek szparagów, botwina, dobre twarde jabłko, strzelające sokiem przy każdym kęsie, kubek herbaty z cytryną i kieliszek czerwonego wina. Słońce i dobre słowo.
Trochę roboty pchnięte. Może się jednak uda?
Franio rzekł dziś wcale niemateralistycznie:
Mamo, trzeba jeść szparagi, bo mają czterysta milionów dolarów witamin, prawda?
A Zosia przygotowując sobie kolację nie zauważyła, że zamiast masłem, posmarowała chleb smalcem, którego używam do smarowania blachy przed pieczeniem chleba. Rano pokazałam jej dowody: kurcze, wiedziałam że coś jest nie tak, bo mi nie smakowało!!!
Mimo ogromnych trudności, bez ofiar w ludziach (ale było blisko) udało się dziś Zośce pobrać krew. Cała  aglomeracja poznańska miała szansę docenić trzy oktawy i siłę decybeli niemal ośmiolatki, wyniki będą jutro. Wszelkie niepokojące objawy ustąpiły w czwartek, ale postanowiłam wykorzystać skierowanie, które udało się zdobyć. Niech okaże się, jak szlachetna krew w niej płynie.

poniedziałek, 7 maja 2012

w dole

Dziecięca głupawka ma to do siebie, że albo zaraża, albo doprowadza do łez. Dzieci lub mnie. Właśnie się zastanawiam, na którym końcu tego kija jestem. Bo chce mi się śmiać  i płakać. Jednocześnie. Przy wdzięcznym rechocie dzieci. One na szczycie sinusoidy, ja na samym dnie, od której nijak sie odbić. Przytłacza mnie nagromadzenie obowiązków, perspektywa wolnego weekend gdzieś w lipcu, komendy (inaczej tego się już nie da nazwać) wydawane potomkom kilkukrotnie (te same komendy, dodam, identyczne, jak refren powtarzane, jak mantra: idź, zrób, posprzątaj, napisz, odłóż, zanieś, uporządkuj, powieś, połóż, umyj, wyłącz, włącz, zostaw, ZOSTAW!!!!!), bałagan w chacie, nieugotowany obiad i nienapisane rozdziały.
Także ten, hm, odnowił mi się nawyk obżerania skórek wokół paznokci, takie tam słabostki, zadziory i krew. Pot. Łzy.
Byle do lipca (a w lipcu to już październik, Boże, życie jest do bani, jak mawiała onegdaj moja licealna przyjaciółka). Byle (jak).

niedziela, 6 maja 2012

wypieranie.

Kończę ten przydługi weekend, zamykam rozdział odpoczynek (no bo przecież odpoczęłam po części), powolutku przyzwyczajam się do myśli o jutrzejszym biegu: praca - wiolonczela - praca - szkoła Franka - dom - praca magisterska, gdzieś wplatając obiad i łyk kawy. Do wakacji mam osiem tygodni, wypełnionych co do minuty zobowiązaniami zawodowo-uczelnianymi, obowiązkami domowymi i chęcią założenia ogrodu. W międzyczasie muszę zaplanować wakacje,  no przecież musi się wszystko udać. Czasem krótkie wakacje robią  źle memu mózgu.
A trzy godziny temu świat powitał Antośka, mojego drugiego bratanka!!! Trzy sto, drobinka, ma się dobrze, takie emocje w rodzinie w niedzielę!

piątek, 4 maja 2012

kasztanowe dni

W ramach wstydliwych wyznań powiem wam, iż boję się burzy. Lubię jej nastrój, lubię zapach po, ale się boję. A zapowiadali. A przestrzegali. Poszłam spać nakręcona kolejnym dniem bólu brzucha Zośki (byłam  u lekarza, mam skierowanie na badanie jej krwi i moczu), w efekcie nie mogłam zasnąć, śniły mi się zakupy w lumpeksie w powiatowym mieście niedaleko Poznania (i był to sen niemal proroczy, gdyż dziś nabyłam trzy pary spodni i koszulkę za całe sześć złotych polskich W SUMIE, acz miasto było nie to ze snu), fabryka napojów gazowanych, było mi gorąco, chciało mi się siku kilkukrotnie, słowem - noc niespokojna od startu. A kiedy już zasnęłam, niebo rozświetliło pokój na tak długo, że możnaby krzyżówkę spokojnie rozwiązać przy tym świetle, Z PRZEKROJU krzyżówkę, dodam, i jak pierdyknęło, to wywinęłam kozła w łóżku wraz ze staniem na rękach i mostkiem za jednym machnięciem kończynami, tak się wystraszyłam. Zofia opowiadała, iż obudziła się zalana łzami, więć przylazła, Fransik trafił do naszego łóżka kwadrans przed burzą, więc w komplecie próbowaliśmy dotrwać do rana, acz umęczona gorącem i tłokiem przeniosłam się na dół piętrowego łóżka w pokoju syneczka (i znów zapętlam się w długie zdania, czy wszyscy nadałżają?). Jako, iż dziś jako jedyna musiałam zwlec swe członki w celu udania się do pracy, umiecie sobie wyobrazić mą doskonałą kondycję po TAKIEJ nocy.
A w szkole było dziś rozkosznie. OECD publikując swój "raport" wylewający wszystkie prawdy o pracy nauczycieli, miało rację, dziś na lekcję przypadało mi troje dzieci, frekwencja powalająca (jak sam pomysł pracowania w taki dzień...).
Latte przygotowana przez męża, na tarasie smakuje jeszcze lepiej.
Dogoniło mnie dziś, nie wiedzieć czemu, wspomnienie egzaminu maturalnego. Minęło trzynaście lat! Kiedy???

czwartek, 3 maja 2012

kocham to miasto zmęczone jak ja

Mimo, że Zosia przechorowała w zasadzie cały pobyt, rzucając pawiem to tu to tam, i uskarżając się co popołudnio-wieczór na ból brzucha, dzielnie towarzyszyła nam w nieustannych spacerach, wędrówkach, przysiadkach na skwerach, ławkach, w parkach i knajpach. Do hotelu wracaliśmy późnymi nocami zgrzani, zmęczeni i upojeni miejskim gwarem, ale z Warszawy wyjeżdżaliśmy z płaczem nielatów, że oto tam chcieliby mieszkać (nie jest to specjalnie popularny wśród rodowitych Poznaniaków pogląd, prawda, ale co oni wiedzą o lokalno - narodowych animozjach). Urzekło nas tysiące miejsc, Czuły Barbarzyńca z huśtawką po środku, knajpa z hamakami, zielone Łazienki, urocza Saska Kępa, zaskoczyła niezawodna komunikacja miejska i czteroipółgodzinna kolejka do Kopernika (staliśmy zaledwie półtorej godziny w kolejce alternatywnej z obowiązkiem kupna biletu do Planetarium, w południe cudem zdobyliśmy bilet na seans o 18), w której jednakowoż warto stać i czterdzieści minut po bilet do Muzeum Powstania Warszawskiego, przygniotły wrażenia stamtąd.
Już planujemy powrót, wszak przed nami, a raczej przed dziećmi naszemi, wcąż Wilanów, Powązki, dokładniejsza eksploracja doskonałych ogrodów na dachu biblioteki i wymarzona wizyta na stadionie, który na żywo prezentuje się całkiem sympatycznie. I pewnie dziesiątki innych miejsc. Warszawa zaimponowała nam swoją europejskością. Mamy czym się chwalić.





środa, 2 maja 2012

Warszawa

upał, Łazienki, metro, Kopernik, powstanie, mosty, stadiony, Bar Warszawa, śledź, tatar, wódka, zakąska, kolejki, niedźwiedzie na przystanku, Czuły Barbarzyńca, lody, Wisła, Mariensztat, Marszałkowska, Powiśle, jaśmin, BUWA, bez, Saska Kępa, Legia - Jagiellonia, Plac Zbawiciela, zimne piwo, tłum na Krakowskim, hiphoperzy, hipsterzy, nieletni mieszkańcy Pragi, Nowy Świat, Jacyków w biegu, kibice rozdarci w środkach komunikacji miejskiej, lalunie w szpileczkach i sukienusiach w stylu pin-up girl popitalające po brukach i ścieżynkach parkowych w niedzielne niemal trzydzieści pięć w cieniu, lans nie komponuje się z ergonomią, jak mawia znajoma, stolica 2012.
Było niezapomnianie...