piątek, 3 lipca 2015

ech.

Trochę brakuje mi słów (a uwierzcie, że zdarza mi się to bardzo rzadko), żeby opisać, jak bardzo emocjonalnie wyprał mnie ten tydzień i jak bardzo to wypranie nie przyniosło efektów. I poszło na marne.
Robiłam wiele ruchów zupełnie niezgodnych z moim charakterem, które odchorowywałam wieczorem, chlipiąc mężowi w nagi tors (on sypia we flanelowej piżamie nawet upalnym latem, nadużyłam frazy, sorry). Wznosiłam się na wyżyny swej bardzo wątłej asertywności.
I zostałam z tym całym zmęczeniem, frustracją i własnym nadstawianiem dupy przez kilka poprzednich lat sama.
I tylko nie mam się komu wypłakać, bo mąż w pracy. Łkam więc cicho łykając łzy bezsilności i ogromnego zawodu, trzeba się jednak otrząsnąć, spojrzeć prosto w oczy wyświechtanej myśli: jak masz liczyć, licz na siebie i zabrać do pracy.
Nie tak miało być.
Bardzo nie tak.
Bolesna prawda o życiu dogoniła mnie w trzydziestym piątym roku życia, może już pora.
(jestem zdrowa. tylko zawiedziona).