środa, 23 września 2015

koniec lata

"Krótka" wycieczka rowerowa, na którą w ramach adoracji ostatnich godzin lata zabrał nas mąż i ojciec w jednym, zaowocowała bólem wszystkich mięśni od miejsca, gdzie plecy koczą swą szlachetną nazwę (czyt. od dupy) w dół, kontuzją kręgosłupa, guzami na piszczeli i siniakami na pośladkach, udach, ramionach i kostkach.
Nie przewidział bowiem, że w lesie są drzewa, a po nawałnicy sprzed dwóch miesięcy, drzewa te szczodrze zalegają na drodze. Nie powiem, ile razy musiałam przenosić rower nad zwaloną tarcicą, po piętnastym się zgubiłam, poza tym oczy zalały mi: ciemność, zmęczenie, pot, wkurw i pms. 
Tym samym ogłosiłam koniec przejażdżek rowerowych, no bo co, kurcze blade (wywaliłam się z Leonem, uch, jaka byłam wściekła).
Syn młodszy natomiast oprócz zdolności przemieszczania się na jednym półdupku (swoista umiejętność, nie powiem), zaczął drzeć paszczę tak donośnie, że gmina cała ma okazję słyszeć, kiedy jaśnie pan skończy rzuć paszę, a matka nie dojrzy i łyżeczką nie dopchnie kolejnej porcji. Przestaliśmy go nazywać pieszczotliwie, Lenon zmienił się we Wrzeszczuna. Za to kiedy śpi, jest aniołem! (właśnie śpi, rozumiecie moje zbudynienie).
Dzisiejszy doodle na googlu mnie porobił (tak, poryczałam się, tak już mam, że nienawidzę jesieni i zimy).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz